Fizykon.org - strona główna   | O witrynie |O autorze witryny | kontakt z autorem |

Dział komentarzy i recenzji

Recenzje wydawnicze

Słowa kluczowe - Wiesław Babik

Filozofia (w) fizyce - Jarosław Kukowski

Epistemologia - Jan Woleński

Komentarze o szkole i edukacji

Komentarze związane z etyką i psychylogią

Komentarze polityczne 

Komentarze o mediach  

 

Filozofia
Dłuższe opracowanie

O pojęciu prawdy

Fundamentalizm i libertynizm

Mrzonki ateizmu

Opowiastki filozofujące

Krótkie myśli

Komentarze

O myśleniu twórczym

Liryka
Liryka fizyka

 

Droga życia

Przestrzeń

 

Blogi różne

Dlaczego wolne oprogramowanie...

Komentarze związane z etyką i psychologią

Komentarze o szkole i edukacji

 

Złote myśli
i eseje różne

i różne inne teksty, a co niektóre zapisane w formacie strof

Pasek szybkiego dostępu:
eseje filozoficzne strofy różne zdania nieco przewrotne opowiastki filozofujące Liryka fizyka
 Opowiadania Filozofia
Ale jak ktoś chce poczytać więcej, to powinien poscrollować tę właśnie stronę

Motto autora strony:
Prawdą dla umysłu człowieka jest nie to co potrafi on nazwać słowem, lecz to co stworzy w jego rozumieniu spójną całość postrzegania i działania.

Eseje filozofująco - różne:

Wiele systemów etyczno-moralnych utożsamia dobro z sądzeniem po pozorach

Ludziom wygodnie jest sobie upraszczać sprawy. Wydaje im się wtedy, że są mądrzy i mają w posiadaniu "uniwersalne" prawdy. Tymczasem uniwersalność prawd ZAWSZE jest słuszna z dokładnością do uproszczeń - nazw jakich używamy i pojęć jakie rozumiemy. Bezpieczniej byłoby powiedzieć, że dla człowieka nie ma prawd doskonałych - zawsze można rozumieć coś lepiej, pełniej, z większą ilością powiązań z innymi aspektami sprawy. 

Jednak demagogom, politykierom i wszelkiej maści nieodpowiedzialnym ideologom, taka prawda jest nie w smak. To się "źle sprzedaje" medialnie. Najlepiej brzmią proste hasła, proste sformułowania poruszające dobrze znane emocje. Ludziom wtedy się zdaje, że "rozumieją", że ów ideolog myśli tak jak oni. Dlatego owi politykierzy i ideologowie unikają konfrontacji z faktem, że  PRAWDZIWEGO DOBRA ZAWSZE TRZEBA AKTYWNIE SZUKAĆ. Zawsze!!!
W zamian wolą oferować proste, łatwo rozpoznawalne (choć w istocie bardzo często kłamliwe), atrybuty tego dobra - symbole szczytnych wartości, wielkie i ważne osoby, które niejako automatycznie mają zapewnić nam bycie dobrym i mądrym. A kto uwierz w taką wizję prawdy, będzie czcił puste słowa, symbole, a nie treść.

Większość systemów moralnych głosi konieczność walki człowieka z jego pragnieniami i odczuciami

Jest w tym niewątpliwie głęboki sens, że targające nami uczucia prowadzą nas na manowce - najczęściej nakazują ignorowanie dobra innych, których odczuć bezpośrednio nie odczuwamy. Bo uczucia w imię swojego istnienia gotowe są podeptać wartości wyższe: Prawdę, Dobro. Jednak owa walka z uczuciami w człowieku ma swój drugi, równie destrukcyjny "koniec".

Widać to szczególnie w postawie najbardziej ideowo zaangażowanych osobników - fanatyków religii. Obserwacja zachowań tego typu ludzi (ostatnio głównie islamistów, ale historia zna ich odpowiedniki dla każdej religii) pokazuje, jak te idealistyczne i szczytne zalecenia zabijają prawdziwie ludzkie wartości - przede wszystkim współczucie, pragnienie harmonii w kontaktach z innymi ludźmi i ogólnie większość tego co składa się termin "miłość bliźniego". Gdy ktoś zbyt zatraci "samego siebie", czyli uczuciowe korzenie sumienia, wtedy staje się ludzkim robotem, zombie zamkniętym na to, czego nie jest w stanie zrozumieć i dopasować do narzuconych wzorców (dla lubiących wypowiedzi w formie strof jest tu mój wierszyk na ten temat - jego tytuł to "Fanatyk").

Niektórzy powiedzą, że nas Polaków, Katolików to nie dotyczy, bo to tylko islamiści są tacy agresywni i fanatyczni. Wydaje się jednak, że jest to zbyt optymistyczne założenie. Widać to dobrze w nastawieniu tych ugrupowań politycznych, które silnie deklarują swoje chrześcijańskie korzenie - jakoś trudno zaobserwować u nich objawy miłości bliźniego i chęć przebaczania, raczej odnosi się wrażenie, że są to osobnicy lubujący się w oskarżeniach, wołaniach o surowe kary i odmienianiu przez przypadki słowa "obcy". Nawet w dowcipach nastawienie tych ugrupowań doczekało się określenia: "zioną miłosierdziem...". I choć oczywiście całkowita ocena etyczna wszystkich ugrupowań politycznych nie jest wcale jednoznaczna (wszystkie strony sceny politycznej mają jakieś winy i jakieś zasługi), to chyba nie ma wielkich daje się obserwować, że im bardziej ortodoksyjna religijnie i narodowo grupa, tym bardziej agresywna.

Bo w istocie fundamentalizm religijny i agresja mają to samo źródło - jest nim: ignorowanie i deprecjonowanie spontanicznych ludzkich uczuć, a zamiast tego akcentowanie LOJALNOŚCI I PODPORZĄDKOWANIA.. Musimy być wierni naszej religii - więc walczymy w sobie ze wszystkim co się tej wierności sprzeciwia.
A takie instynktowne pojmowanie "wierności"? - to oczywiście stałe stawianie wyżej tego co NASZE, wobec tego co OBCE. I jednocześnie stawianie wyżej tego co ZNANE, w stosunku do tego co NIEZNANE. Dlatego wmawiamy sobie, że wady ludzi z naszej grupy są "mało istotne", powiększamy sztucznie w świadomości zasługi "naszych", podświadomie nie dopuszczamy nawet do usłyszenia faktów, które mogłyby zagrozić spójności akceptowanego przez nas rozdziału na nasze i obce, czyli "dobre" i "złe". W ten sposób ustawiamy naszą świadomość i podświadomość, aby móc wiernie należeć do swoich.

Jednak ten sposób postępowania ma swój skutek uboczny - jest nim coraz dalsze odchodzenie od tego co w nas spontanicznie szczere i prawdziwe, co wynika z odruchu uczuć - w efekcie nasze serca ulegają zatwardzeniu. Bo gdy musieliśmy setki razy powiedzieć swoim uczuciom coś w stylu: "wiem, że ci żal tego okrutnie potraktowanego cudzoziemca, ale to przecież obcy...", lub "nie myśl, że to okrutnik i łobuz - ona jest z naszych, pełni ważną funkcję i nielojalnie jest podejrzewać go o te czyny, zapewne miał ważne powody pobić żonę i dzieci...". A im większą lojalność człowiek ma osiągnąć, tym bardziej musi zignorować i zakłamać w samym sobie liczne fakty, o dobrych elementach "tamtych" i usprawiedliwić podłości "naszych".
Hitlerowcy dobrze wiedzieli, że aby zniszczyć człowieka, należy zniszczyć jego szczere uczucia. Dlatego elementem ich "edukacji" było osobiste zabicie ulubionego zwierzęcia. Człowiek, który to zrobił, wiedział, że zdradził i podeptał swoje uczucia (dobre uczucia), a skoro je w ten sposób odrzucił, to na ich miejsce weszło POSŁUSZEŃSTWO wodzowi i "sprawie".

Dlatego fanatycy to najczęściej ludzie bez serca.

Fanatycy oddają swoje serce za lojalność wobec ich organizacji i związanych z nią symboli.

A przecież współczucie i pragnienie autentycznej bliskości drugiego człowieka jest właśnie najbardziej podstawowym mechanizmem budowania świata opartego na życzliwości i miłości. A ono musi wynikać właśnie z odruchu serca, a nie z posłuszeństwa! Lecz serce fanatyka zostało "przetrenowane" aby nie miało "nieodpowiedzialnych" i "niewłaściwych", a w szczególności nielojalnych odruchów. Fundamentalizm z natury jest twardy i z uczuciami nie "pertraktuje" - mają się dostosować i już.

Jest tu jeszcze i drugi problem: uczucia, z którymi postępujemy tak autorytarnie nawet do "dobrym" celu, najczęściej wcale nie zmieniają się w wyznaczonym kierunku. Bo programowe zakłamanie świata w imię lojalności (z resztą zakłamywanie w jakimkolwiek innym celu też...) - tak czy siak - jest niszczeniem tkanki rozumienia i odczuwania. A po zniszczeniu tej tkanki nie ma już do czego się odwołać - zostaje świadomość odrzucenia, frustracja i instynktowna chęć odwetu na świecie, który zignorował to - co dla nas ludzi najważniejsze, zostają uczucia najbardziej pierwotne (takie, których wyplenić się nie da, bo sięgają poziomu wpisanych w geny instynktów biologicznych) - agresja, żądza dominacji wobec wrogów.
("Albowiem gdzie jest skarb wasz, tam będzie i serce wasze" Mateusz 6,34).

 

 

Struktury pojęciowej w ogóle się przekazać wprost - trzeba ją wypracować wysiłkiem umysłu i ducha

To co przekazujemy jedni drugim - to proste odczucia i proste fakty. To co głębsze, czyli to co rzeczywiście tworzy człowieka powstaje w duchu wolności serca i umysłu - nie da się wmusić, czy wyuczyć w sposób autorytarny. Bo mocą struktury rozumienia jest to jak głęboko sięga ona w poziom podświadomy i wolny.

Dlatego postęp oparty na przymusie i posłuszeństwie "działa" tylko do pewnego etapu. Ten postęp żywi się wyłącznie tym, co jest umysłowi dane "z natury" - z instynktów, z archetypów myślenia. W sposób naturalny wiemy co to jest strach, ból, poniżenie, radość, tryumf. Aby te uczucia doznawać nie potrzebna jest żadna edukacja, żadne doskonalenie (choć też odnosi się to tylko do podstawowej postaci owych uczuć). Do takich też wrodzonych spraw może odnosić się posłuszeństwo.

Zupełnie inaczej ma się sprawa z uczuciami i wartościami bardziej subtelnymi - z poczuciem sprawiedliwości (rozumianym głębiej, niż standardowe poczucie [nie]docenienia), z miłością, wielkodusznością, mądrością. Bo w istocie nie bardzo wiadomo, co to znaczy np. "być mądrym", albo "być sprawiedliwym". Nawet filozofowie na ten temat się spierają, choć niemal każdy z nas w swoim umyśle przeczuwa "kierunek" w którym należy szukać istoty sprawy.
Rzeczywiste dotarcie do istoty tych wyższych pojęć wymaga po prostu życia, zmagania się z przeciwnościami, i uczciwego myślenia. Słowo "uczciwego" rozumiane jest tu w sensie uczciwość względem własnego umysłu - abym w pełni mógł przed sobą wyjaśnić: co rozumiem, a co nie, w którym kierunku idę, a z którego teraz rezygnuję, co uznałem za prawdę, a co jest jeszcze niejasne.
A to dzieło doskonalenia w rozumieniu każdy musi wykonać sam. Bo jeśli ktoś nam będzie (nawet z dobrej woli) zbyt nachalnie "podpowiadał" rozwiązania, to najczęściej zaburzy nasze poczucie zrozumienia, naszą świadomość związku ze sprawą. Wtedy elementy jeszcze w umyśle nie wyjaśnione, nie powiązane z resztą pojęć, z grzeczności czy z lojalności, uznamy za "załatwione". A w istocie takimi one nie będą - będą sobie "wisiały" w umyśle, pozbawione fundamentów. Będą może wyraźne w sensie używanych na nie nazw, lecz bezużyteczne jako narzędzia pojmowania świata.

10 grudnia 2002, uzupełnione 18 kwietnia 2003

O rygoryzmie

Wszelkie postacie rygoryzmu (w jakiejkolwiek postaci - etycznej, naukowej) opierają się na dwóch milczących założeniach:

że mamy prawo do rygoryzmu, bo jesteśmy już w posiadaniu do doskonałych, skończonych reguł postępowania, które pasują na pewno do wszystkiego co się może zdarzyć...
że jesteśmy posiedliśmy umiejętność doskonałego i jednoznacznego odczytywania tych reguł, a potem wprowadzania tych praw w życie

Oba te założenia wydają mi się co najmniej naciągane, jeśli już nie całkowicie błędne. Dlatego uważam, że wszelkie skrajne postacie rygoryzmu są w istocie objawem pychy człowieka i skłonności do przypisywania sobie pełnej wiedzy o świecie. Człowiek świadomy swych ograniczeń musi wziąć pod uwagę margines błędu, niejasności, znalezienia się w sytuacji całkowicie nowej, niedostosowanej do posiadanej wiedzy.

Ktoś powie: na tak, ale przecież jeśli nie będziemy się sztywno trzymać zasad, to grozi nam relatywizm wszystkiego i łatwe tłumaczenie sobie każdego zła jakie tylko będzie nam wygodne.
- fakt - taka możliwość istnieje. Jednak, wbrew pozorom, rygoryzm niewiele zmienia w sprawie łatwości relatywizowania czego się chce, bo i tak zawsze umysł człowieka decyduje pod które z rygorystycznych praw dana sytuacja podpada (a może i nie) i czy już podpada (bo może to nie jest ta sytuacja), a nawet w przypadku spraw absolutnie jednoznacznych interpretacyjnie należałoby się przecież zastanowić, czy nie istnieje jakieś inne ważne prawo, któremu aktualnie należałoby dać pierwszeństwo.
Ja osobiście nadmiar rygoryzmu u ludzi uważam głównie za formę samooszukiwania się, że oto "jestem na pewno w porządku". To takie psychiczne "pójście w zaparte" - jestem dobry i mądry - BO JESTEM!... 
A przecież; jeżeli w imię dogmatycznej zgodności z czymś tam, podepczemy sprawiedliwość i zadamy wiele cierpień, to czy będziemy mogli powiedzieć, że jest to "w porządku"? - tylko dlatego, że uznajemy niezbicie jakieś prawo i tak je zinterpretowaliśmy jak nam się to "rygorystycznie uwidziało"?

Moim skromnym zdaniem, znacznie wyżej etycznie stającą postawą jest stawianie na szczycie hierarchii ważności PO PROSTU DOBRA i w konsekwencji szukanie go pełnią swojej mocy wszędzie tam gdzie człowiek się znajdzie. Taka postawa jest jednak trudniejsza od postawy rygorysty - wymaga ona stałej czujności, stałego weryfikowania swoich przemyśleń, ciągłego szukania i bycia w świadomości, że być może trzeba będzie w jakiejś sytuacji zadziałać niezależnie od znanych praw, jeśli  nie dadzą się one dobrze dopasować do tego co nas spotkało. Taka postawa oznacza też otwarcie na wzrost naszego rozumienia dobra. Faktem jest też, że człowiek szukający dobra zawsze i wszędzie pozostanie w ciągłej niepewności, ciągle nie będzie wiedział czy zrobił dobrze, czy się pomylił i nie będzie miał prawa mówić ani myśleć o sobie, ze jest w 100% w porządku - co najwyżej może powiedzieć, że się rzeczywiście starał. Jednak postawa sztywnych nadrzędnych praw, niezależnych od wszystkiego jest oszukiwaniem się i próbą etycznej drogi na skróty, a to ostatecznie  zemści się na człowieku i jego otoczeniu. Bo jedyne rzeczywiście niepodważalne wskazówki życiowe zawierają się w słowach: Prawda i Miłość.

Konsekwencją pełnej lojalności jest zakłamanie

Lojalność jest jednym z najbardziej podstawowych elementów związków tak towarzyskich jak biznesowych. Bez niej zarówno gospodarka jak i prawie każda działalność grupowa nie mogłyby funkcjonować. Jednak w  naszych trudnych czasach lojalność bardzo często staje się narzędziem dominacji, tyranii i oszukiwania ludzi. Dlatego chcę tu napisać parę słów o niebezpieczeństwach związanych z zagubieniem etycznych granic lojalności.

Tym, którzy bezkrytycznie chwalą lojalność łatwo jest podać trudne do obalenia kontrprzykłady - m.in. lojalność w obrębie grup przestępczych, wobec hitlerowskich dowódców, czy wobec przełożonych - tyranów. Faktem jest, że ŚWIAT ZŁA WALCZY O NASZĄ LOJALNOŚĆ wszelkimi możliwymi środkami. Dla niego powinniśmy być lojalni (posłuszni) bez względu na to czy wiąże się z tym krzywda słabszych, oszustwo, niegodziwość. Wystarczy, że lojalność stanie się naczelną zasadą, absolutnie podporządkowującą inne, nawet "tylko w określonych sytuacjach". Ta lojalność przede wszystkim nakaże nam być niesprawiedliwym przede wszystkim wobec "obcych", czy jakichś tam "tamtych". Pamiętać jednak należy, że ową "obcość" będziemy ustalali nie my - sami zainteresowani, tylko ktoś na górze, kto "wie lepiej". I może się okazać, że pod ową obcość podpadnie wszystko, co będzie w danym momencie "potrzebne". Lojalność może wtedy zastąpić sumienie, a my staniemy się posłusznymi podwładnymi w najbardziej wygodny dla tyrana sposób - bo bez straszenia i przymusu, a z własnego wyboru.

Oczywiście kluczem do tej naszej wytęsknionej przez autokratów lojalności jest skłonienie nas abyśmy przestali sami oceniać, abyśmy "w określonych przypadkach" wyłączyli w swoim umyśle funkcję o nazwie SUMIENIE. I tak też się dzieje: większość ludzi (choć najczęściej nieświadomie) uznaje priorytet wielu Ważnych Spraw i Idei nad sumieniem. Przykładami takich blokerów sumienia są przede wszystkim takie wielkie, wspaniałe i wzniosłe uczucia (a jakże!) jak Patriotyzm, Lojalność wobec przełożonych wojsku, a coraz częściej także poczucie więzi z firmą, która nas zatrudnia. Ogromne aspiracje do naszej lojalności ma także religia, choć najczęściej występuje tu w dwóch dość przeciwstawnych rolach - z jednej strony (przynajmniej w chrześcijaństwie) cały czas podkreśla znaczenie sumienia jako regulatora naszego postępowania, a z drugiej (nie przyznając się do tego oczywistego konfliktu dążeń) głosi cnotę posłuszeństwa - czyli rezygnacji z wyboru opartego o własny osąd na rzecz rozwiązań narzuconych z zewnątrz.

Ów konflikt postaw chowa się zazwyczaj w podświadomości, dlatego też w umysłach większości ludzi np. bezkrytyczny patriotyzm  znosi sprawiedliwość (patriotyzm rozumiem tu szerzej, niż zwykle to się stosuje - czyli nie tylko w ujęciu narodowym ale np. jako patriotyzm lokalny, patriotyzm sportowy, firmowy) - bo większość ludzi gdzieś w głębi ducha uważa, że słusznym jest nieuzasadnione lepsze traktowanie "swoich" w stosunku do obcych. Tak rozumiany patriotyzm znosi uczciwość wewnętrzną - bo dla większości należy ("należy", czyli jest to "dobre") usprawiedliwiać złe uczynki własnej grupy, a podkreślać negatywne strony działań "obcych". Bezkrytyczny patriotyzm znosi także wolne poczucie piękna - bo uważa się, że bardziej moralne jest, aby "podobało nam się" przede wszystkim NASZE. 
Ten sam problem występuje w przypadku daleko posuniętej lojalności względem "swojej firmy" - nieraz zapewne czujemy się głupio, gdy zauważamy, że firma ta oszukuje klientów, a przełożony krzywdzi kolegów. Jednak nasze poczucie lojalności powiada sumieniu coś w stylu: "ty się tutaj nie wtrącaj; skoro zdecydowałem się należeć do tej grupy to moim obowiązkiem jest być wobec niej lojalnym...".

Ale u wielu z nas niezależne, wolne sumienie co jakiś czas podnosi głowę i "dźga": a może powinienem był stanąć w obronie szykanowanego kolegi? lub: uczestniczyłem w krzywdzeniu człowieka w imię triumfu "naszych" nad "obcymi" - niby cel szczytny abyśmy my tryumfowali, ale jakiś człowiek niewinnie cierpiał...". 
Dlatego, moim zdaniem, bardzo ważną sprawą jest rozliczenie naszej lojalności - bo może w imię przynależności do tych czy owych staliśmy się po prostu wspólnikami diabła?

Jednak problem jest trudny - bo z jednej strony lojalność kolidująca z wyborami wolnego sumienia staje się wrogiem tegoż sumienia, jednak z drugiej zbyt "wolne" sumienie może stać się sumieniem skrojonym na potrzeby naszego egoizmu, albo lenistwa duchowego.
Jak pogodzić te dwie z jednej strony potrzebne, a z drugiej niebezpieczne sfery - z jednej strony ekspansywne JA, które powinno sprawnie zarządzać naszymi działaniami, z drugiej zaś nacisk pochodzący ze świata - w szczególności lojalność i poczucie więzi z poszczególnymi ludźmi i społeczeństwem?
W sposób oczywisty nie do przyjęcia jest zarówno opieranie się wyłącznie na sobie (w końcu nie raz zbłądziliśmy), jak też i wyłącznie opinii innych (oni też nieraz zbłądzili, a do tego znacznie mniej mają wiedzy na temat spraw, które życie przynosi właśnie mnie).

Ja osobiście, w tym dylemacie Świat kontra umysł stoję na stanowisku, że jednak najpierw umysł. Bo co nam będzie po najmędrszej prawdzie, jeśli umysł mający ją przyjąć będzie zaburzony i słaby? - i tak tej prawdy nie zrozumiemy i nie wchłoniemy. Dlatego bardziej należy chronić porządku w naszych myślach, niż zgodności ze wspaniałymi ideami świata - owszem idee te muszą być przez umysł rozpatrywane, ale to ON (umysł) ma ostateczny osąd. Bo jeśli jakaś ważna idea do tego umysłu się nie dopasowała, to i tak nie da się jej do środka włożyć, bo nie będzie tam na nią miejsca.

Jednocześnie oznacza to, że:

Najwyższą władzą umysłu powinna być PRAWDA!

I to prawda rozumiana tak, jak to MY ją rozumiemy! Tego co widzimy i czujemy nie wolno nam zakłamywać nawet, jeżeli wychodzi nam, że jesteśmy niezgodni z czymś tam ważnym i pożądanym (możemy mieć nadzieję, że w przyszłości sprawa owej niezgodności się wyjaśni, ale jeśli teraz tak nie jest, to nie wolno nam "picować" tego faktu udawaniem, że jest TAK, ale właściwie to NIE... żadna lojalność nie ma prawa niszczyć w nas rozumienia spraw! Jedyną drogą do zmiany naszego stanowiska może być uczciwe przekonanie, zrozumienie, poczucie zgodności w prawdzie. Zakłamywanie prawdy naszego umysłu w imię lojalności nie spowoduje wcale poprawienia myślenia w słusznym kierunku lecz "zaklajstrowanie" spornego obszaru w umyśle i nadanie mu błędnej etykietki. Zaś "pod spodem" w Warstwie Prawdy i Decyzji i tak będziemy myśleć po staremu. Bo przecież:

Umysł i tak nie potrafi operować na obiektach, które nie są z nim zintegrowane.

A wracając do lojalności - powinniśmy rozumieć i mieć kontrolę nad tym kiedy z tej lojalności musimy zrezygnować, kiedy kłóci się ona z wyższymi wartościami.

Bo tylko uczciwy umysł potrafi dostrzec granice między dobrem a złem.

A jeśli się taką pracę rozważenia rzeczy w prawdzie wykona - bez oszustw wewnętrznych, bez złych kompromisów - to jest szansa na to, że nasze działania zaczną się zbliżać do DOBRA. W przeciwnym wypadku nasz umysł będzie jak pies goniący własny ogon - raz lojalność, raz poczucie sprawiedliwości, potem znowu lojalność, ale to sumienie... itd. - bez rozwiązania, bezwolnie, aż w końcu może trafi się cwaniak, który za nas pomyśli i "uwolni" nas od konfliktów sumienia zamieniając w posłusznego wykonawcę.

W tradycji chrześcijańskiej jest pojęcie "grzechu przeciw Duchowi Świętemu". Ten dziwny dla ateisty termin w istocie oznacza przede wszystkim świadome zakłamywanie swojego sumienia. A jak powiedział sam Chrystus ten rodzaj grzechu nikomu "nie zostanie odpuszczony". Jest w tym wielka mądrość i wydaje mi się, że owo religijne ostrzeżenie ma swoje znaczenie nie tylko dla wierzących, ale dla każdego myślącego człowieka. Oznacza ono, że niszczenie tkanki umysłu i sumienia, głębokich pokładów uczuć i rozumienia świata można uznać za niszczenie samego ducha człowieka i szansy na jego rozwój . Wszak bez możliwości dotarcia do tego co naprawdę myśli i czuje stanę się on jedynie bezwolną powłoką, duchowym zombie.

Bo....

Jeśli lojalność względem grupy społecznej czy ideologicznej zabierze mi moją uczciwość wewnętrzną, to w jaki sposób powiem czemukolwiek "tak", albo "nie"?

Czym (jakim fragmentem mojego umysłu) będę w takiej sytuacji miał prawo powiedzieć: akceptuję, pragnę, uważam, odrzucam, kocham? Czym, jeśli sprzedałem swoje wewnętrzne prawo do prawdy?

Jeśli choć raz komukolwiek, z jakiegokolwiek powodu obiecam, że "prawdą dla mnie jest coś czego nie rozumiem i nie czuję, ale mądrzejsi lub lepsi powiedzieli", to skłamię - bo ta wewnętrzna (a nakazom niedostępna) część mnie dalej myśli tak jak umie i potrafi, a nie jak jej nakazano. Ale jednocześnie, jeśli uznam zewnętrznie, że sprawa prawdy na ten temat jest "załatwiona" to zostawię kłamstwo w swoim sercu i umyśle po wsze czasy...
14 października 2002

Każde podporządkowanie w głębi ducha jest z natury sprzeczne z istotą etyki OSOBY

Bo tym - czym objawia się OSOBA jest jej wolny wybór. Bez możliwości wyboru – nie ma osoby – jest program, mechanizm. I dokładnie w tym stopniu w jakim zakłócamy osobie jej wolność wyboru - w tym samym stopniu odbieramy jej osobowe prawa - stawiamy ją na równi z maszyną. Jeśli człowieka zmuszamy do określonego wyboru (także w odniesieniu do dobrych rzeczy) - czy to szantażem, czy oszustwem, czy też inną formą nacisku ograniczającą wolność, do dokładnie w tym stopniu w jakim owo zakłócenie wolności działa - dokładnie w tym stopniu wybór staje nieważny z etycznego punktu widzenia.

Można to zilustrować takim liczbowym przykładem - modelową i najprostszą sytuacją wyboru jest (w przypadku gdy mamy dwie możliwości) podział + 50% na - 50% - w tej sytuacji wolność wynosi 100% i wybór jest w 100% ważny. Jeśli teraz szantażem i naciskiem spowodujemy, że wybór zmieni swoje proporcje na + 20% do - 80%, to oznacza, że obszar wolnego wyboru skurczył się do + 20% do - 20% (razem 40%), zaś pozostałe 60% zostało już zdecydowane "gdzie indziej", jest nieważne i w wyborze nie bierze udziału. Oznacza to też, że odebraliśmy osobie 60% jej wolności i godności osoby.

Dlatego wszelkie autorytarno - totalitarne systemu etyczne są... nieetyczne - dokładnie w stopniu w jakim są autorytarne i totalitarne - w stopniu w jakim odbierają ludziom wolność wyboru. Bo żadna decyzja, jakiejkolwiek istoty myślącej, która nie powstała w oparciu o wybór nie zmienia nic w kategorii wartości wyższych - ona co prawda dalej istnieje w realnym świecie jako fakt, lecz jest etycznie neutralna. Dlatego też wszystkie wymuszone, wyszantażowane "dobra" mogą być oceniane (w odniesieniu do danej osoby) tylko w kategoriach pozaetycznych - jako procesy zdeterminowane, podlegające żelaznym prawom przyczyny i skutku - one pozostają w sferze, do której pojęcie dobra i zła się nie odnosi.

Powyższe rozumowanie w pewnym stopniu wyjaśnia dlaczego na świecie, w którym istnieją wartości etyczne musi istnieć zło. Tylko dzięki istnieniu zła może tworzyć się dobro. Bo zło, jako przeciwmożliwość daje szansę na wybór, a tylko rzeczywiście dokonany dobry wybór staje się wartością osoby. Jest to jednocześnie powód, dla którego dobro i zło muszą sięgać poza obszar rozumu - bo gdyby wybór dawało się wykalkulować, to ta kalkulacja stała by się elementem deterministycznym i w konsekwencji odebrała by wyborowi wolność (choćby w jakimś stopniu). Jednocześnie jednak to przeciwstawienie się rozumowi i sensowi, oznacza konieczność wyrzucenia człowieka w obszar ignorancji, zaś zakłócenie harmonii istnienia wywoła cierpienie.

Wiele systemów religijnych próbuje "pomóc" w dokonywaniu dobrych wyborów poprzez wymuszenie na wiernych określonych zachowań. W sposób automatyczny te wymuszone zachowania stają się wykluczone z osądu etycznego - dokładnie w stopniu w jakim były wymuszone. Dlatego jedynym efektem (z punktu widzenia etycznego) działania tych systemów będzie... strata czasu - one po prostu odwleką w czasie momenty w których wybory zostaną dokonane, aby mogły być ocenione. W ten sposób totalitaryzm "zamula" przestrzeń etyczną świata.

Wydaje się więc, że jedyną szansą dla duchowych nauczycieli, jeśli chcieliby zmniejszać zło i cierpienie na świecie, wydaje się co najwyżej przyspieszenie ludzkiego dojrzewania w wolności - czyli ukazywanie konsekwencji wyborów oparte o pokorę wobec wolności osoby. Tylko dzięki takiemu uczciwemu ukazaniu prawdy o sprawach - z uwzględnieniem zarówno ich pozytywnych i negatywnych elementów - ilość dokonywanych rzeczywiście wolnych wyborów będzie się zwiększała.

I jeszcze jedno - jest pewien rodzaj zgodności, który częściowo podporządkowuje osoby, zachowując jednak ich wolność – jest to zgodność na płaszczyźnie ducha i idei i zgodność, która jak najmniej narusza świętość OSOBY (czytaj wolności wyboru) drugiego człowieka. Tą ideą dającą jednostkom dostęp do innych jednostek, odbywający się na zasadach pewnej synchronizacji dążeń różnych osób jest miłość. 18 listopada 2002

O wartości wrażliwości

Niektórzy mają zbyt słabą wrażliwość i siłę ducha, aby poczuć co piękne, co jest dobre i mądre. Dlatego szukają sobie czegoś, co im to podpowie. Najprościej jest im ujrzeć piękno, jeśli trzeba za nie zapłacić, jeśli zwróci na nie uwagę ktoś "ważny". Jednak człowiek z otwartym umysłem i duchem po prostu widzi dobro i piękno, tam gdzie ono jest, nie szuka dla tych spostrzeżeń dodatkowego potwierdzenia. Pozostali... - cóż muszą zadowolić się tym co modne, "na czasie", co "się robi", a często prawdziwy, najwspanialszy klejnot tego świata będą mieli na wyciągnięcie ręki, tylko go nie zauważą.

Ale jest i negatywna strona samodzielnego widzenia dobra i piękna - lepiej widać też zło i kłamstwo, a poza tym na wielkość umysłu i ducha trzeba sobie zapracować.

W świecie automatycznej akceptacji wartości nie istnieją

Większość osób pragnie aby być słuchanymi i akceptowanymi. Duża część z nich pragnie wręcz zmusić innych do przyjęcia ich słów i osoby. Problem pojawia się dopiero wtedy, gdy rzeczywiście uda się stworzyć takie warunki automatycznej akceptacji. Bo jeżeli ktoś MUSI przyjąć nasze słowa, to - z jednej strony - robi się "fajnie" - nikt nie może nam zaprzeczyć, jesteśmy u władzy. Tryumfujemy. Jednak z drugiej strony po przyjęciu iluś tam automatycznych hołdach na naszą cześć (naszej wiedzy, czy czego tam...) zacznie nas nieuchronnie dręczyć pytanie: czy wymuszona akceptacja ma jakąkolwiek wartość?
Czy gdyby przyznano nam dożywotni tytuł mistrza świata wszechwag w boksie - bez walki i bez żadnej innej weryfikacji tego tytułu, to uważalibyśmy się sami za tegoż mistrza? - inni walczyliby wyłącznie o tytuł wicemistrza, a my bylibyśmy "mistrzami" bez względu na wszystko. Cóż - z jednej strony fajnie - być we wszystkich bokserskich książkach, figurować we wszystkich spisach. Tylko jak długo by nas to bawiło? Czy fety i wywiady prasowe urządzane dla tegoż "mistrza" byłyby objawem szacunku, czy drwiną?

A czy córka prezydenta (nawet bardzo ładna) ogłoszona odgórnie kolejną miss kraju w którym rządzi ów prezydent, byłaby w świadomości ludzi uważana za rzeczywiście najpiękniejszą? I tak wszyscy szeptaliby po kątach, że tytuł ma dzięki stanowisku ojca.

Trudno jest się pogodzić z możliwością odrzucenia, jednak automatyczne zagwarantowanie sobie zwycięstwa wcale nie rozwiązuje sprawy - w życiu jesteśmy więc skazani na rozdarcie - tylko to co kosztuje i wyłania się z przeciwieństw ma wartość. Ale jeśli kosztuje, to niestety, trzeba się o to pomęczyć.

Faktem jest, że spotykamy nieraz ludzi upajających się takimi wymuszonymi hołdami - w ten sposób postępują tyrani, dręczyciele, czy nudziarze zamęczający otoczenie opowieściami o swoich sukcesach. Są być może zbyt słabi, by pogodzić się z możliwością odrzucenia, a jednocześnie zbyt ambitni i niecierpliwi by się o nie uczciwie starać. Wolą więc kłamstwo - trochę wobec otoczenia, choć chyba w większym stopniu wobec samych siebie. Najczęściej budzą litość, czasem irytację.

Wartość prawdy jaką posiadamy w naszym umyśle można by zmierzyć ilością skierowanych na nią ataków ze poszukującego intelektu. Jeśli Prawda się tym atakom oparła - to jest wartościowa, jeśli nie, lub jeśli tych ataków w ogóle nie było, to nie mamy do czynienia z prawdą, a jedynie z jakimiś "określeniami", które (jeszcze?) nie znalazły sobie miejsca do umysłu człowieka.

Walka o słowa

To zadziwiające jaką moc w umysłach mają słowa - one odchodzą od swych pierwotnych znaczeń i zaczynają żyć niezależnie.
W czasach komuny krążył dowcip:
Czym różni się demokracja, od "demokracji socjalistycznej" (dla niezorientowanych: "demokracją socjalistyczną" określano ówczesny ustrój kraju)?
- odpowiedź: tym, czym krzesło - od krzesła elektrycznego...

Inna znana historia tego typu pochodzi z ostatnich lat, a związana jest z propagowaniem określenia "xxxxx inaczej". Zaoferowano nam  "sprawnych inaczej", "kochających inaczej", a później już pomysłowość ludzka dorobiła i "uczciwych inaczej", "inteligentnych inaczej" itd. Gdzieś ktoś chciał na początku naprawić świat poprzez zamazywanie znaczenia słów. Że niby kaleka, to brzydko, więc "sprawny inaczej". Tak jakby w samych nazwach zawarty jest problem akceptacji kalectwa przez społeczeństwo. Cóż, niektórzy pewnie wierzą dalej, że zwykła zmiana słów spowoduje, że cham i gbur zapała szacunkiem do ludzi upośledzonych przez los....

Tymczasem ktoś kto wyrasta z ducha prawdy nie będzie traktował słów inaczej, niż jako bramy do treści. Bo słowa same w sobie są jedynie dźwiękami, znakami pisarskimi - one jeszcze nic nie znaczą. Dopiero umysł buduje z tych słów znaczenia - buduje - jak potrafi. Jeżeli ktoś ma na tyle nieżyczliwe usposobienie, że gardzi ludźmi upośledzonymi, to oszukiwanie go za pomocą zamiany słów niewiele da - tutaj trzeba postarać się o zmianę  jego podejścia do życia.
Poza tym, treść, w znaczeniu logicznej niesprzeczności, może dla jakichś słów istnieć lub w ogóle być ułudą. Jeśli jest tylko ułudą, to warto ten fakt dla siebie odkryć - dzięki temu unikniemy być może bolesnych rozczarowań. Jeśli zaś wypowiadane przez ludzi słowa zmierzają w kierunku jakiejś logicznej całości, to warto wybudować w swoim umyśle kształt najbardziej dla danych słów sensowny - tak, aby można go było użyć do różnych ważnych zadań.

Słowa i pojęcia powstawały w bardzo różnych warunkach i często sugerują błędne znaczenia i sytuacje - przykłady: "fale eteru" - już od ponad 100 lat wiadomo, że ośrodek przenoszenia fal pierwotnie zwany eterem - nie istnieje, "iść na koniec świata" - a przecież Ziemia jest kulą itp. To, że mamy na coś słowo, wcale nie oznacza, że za tym słowem kryje się sensowna treść, a z kolei istnieje niezliczona ilość sensownych treści, dla których nie wymyślono słów.

Niesprzeczne z resztą wiedzy, logiczne dobranie znaczeń dla słów i określeń wymaga dużej mocy intelektu i uczuć - nieraz trzeba się świadomie oderwać od tego jak funkcjonuje dane słowo w naszych emocjach, w kreowaniu związków między ludźmi itp. I trzeba szukać tego sensu wbrew pierwszym podpowiedziom i powierzchownemu zrozumieniu. A niestety - nasz umysł "klei się" do przyjemnych mu znaczeń słów - sprawiedliwość - tak, żebym ja nie stracił..., prawda - tak, ta którą ja zrozumiałem i głoszę. Dlatego szukanie znaczeń niezależnych od uczuć wymaga sporej pracy - przede wszystkim serca, ale i umysłu. Jednak tylko takie niezależne znaczenia pozwalają nam wyrwać się z zamkniętego kręgu pogoni za tym co łatwe do zaakceptowania i ostatecznie przenoszą do świata zrozumienia otaczających nas zjawisk.

Parę dywagacji na temat życiowego sukcesu

Większość ludzi zapytanych o to co uważa za spełnienie swojego życia, na czołowym miejscu wymieni sukces. Jednak "czym" jest ten sukces? - właściwie nie bardzo wiadomo.

Chyba pierwszym kandydatem do miana sukcesu byłby sukces finansowy - mieć znacznie więcej niż inni - to jest "to". Gdzieś w pobliżu jako sukces uznano by pewnie pozycję społeczną, tytuły naukowe, sławę.

I pewnie mało kto sukcesem nazwałby taki stan, w którym ktoś z radością każdego dnia robi to co lubi i co uważa za słuszne; w szczególności jeżeli nie dostaje za to poważnych pieniędzy i nie jest zauważany przez innych ludzi. A przecież jeżeli ja się dobrze czuję, to co mnie obchodzi fakt, że ktoś mnie uznał za nieudacznika, czy nawet myśli, że jestem nieszczęśliwy, bo nie spełniam jego kryteriów szczęścia? - cóż, jego problem...
Dla mnie przynajmniej jest jakimś paradoksem, że ludzie dość bezkrytycznie dążą do narzuconych wzorców, nie pytając się czy rzeczywiście przynoszą one im korzyść. Bo czy np. cały dzień (miesiąc, rok) spędzony na walkach o zdobycie dla swojej firmy kolejnego miliona dolarów, jest z osobistego punktu widzenia lepszy, niż ten sam czas wypełniony spokojną pracą, wykonywaną z radosnym poczuciem jej ważności, użyteczności i harmonii z otoczeniem, nawet jeżeli ostatecznie zarobek z tego tytułu był minimalny?

Gdzieś na naszej mapie uczuć i umysłu tworzą się dwie kategorie - przyjemności i satysfakcji. Jednak, wbrew podobieństwom nie są ona tym samym obszarem, choć silnie na siebie wpływają; a, co ciekawe, najczęściej wypływają one z innych źródeł.
Przyjemność opiera się bardziej na odczuciach, jest bardziej zmysłowa, ulotna, nastawiona na harmonię i przyjmowanie ze świata. Z kolei satysfakcję odczuwamy często po wielu trudach i cierpieniach, przełamywaniu własnych ograniczeń, występowaniu właśnie przeciwko temu co przyjemne.

W ostatecznym rozrachunku spodziewamy się jednak, że osiągnięta po trudach satysfakcja da nam wielką przyjemność. Ale czy tak będzie rzeczywiście? Czy często nie gonimy ułudy?

Obserwowanie ludzi, którzy z mozołem i poświęceniem szturmują każdego dnia typowe twierdze świata ambicji - uznanie i pieniądze, skłania mnie do wniosku, że chwile poczucia spełnienia są dla nich rzadkością. Zazwyczaj tuż po zdobyciu jednego celu pojawia się jakiś nowy - jakby jakiś złośliwy porządkowy z obsługi ich życiowych celów wciąż w umyśle podwyższał tę poprzeczkę. Po wypracowaniu jednego miliona, walczy się o drugi; po jednym wygranym konkursie, czas na kolejny. A gdzie w końcu ta przyjemność? - jeśli jest, to najczęściej trwa krótko.

Ale wcale nie chcę tu moralizować w stylu: czy to "dobrze czy źle" być ambitnym... Dzięki ambicji wykonano w końcu wiele użytecznej pracy. Cel tej refleksji jest bardziej egoistyczny - zadaję sobie pytanie: jaka droga życiowa zapewnia człowiekowi ostatecznie więcej pozytywnych, budujących pobudzeń nerwów, więcej poczucia osobistej "pełni życia".

Bo może to tak właśnie trzeba? - bez tchu gonić za kolejnym celem - większa wydajność, dochody, udział w rynku; może też ładniej mieszkać, "bywać" w lepszych miejscach, lepiej jadać...
Ale z drugiej strony - może nauczyć się odczuwać aż do głębi piękno jednej stokrotki na łące, zasłuchać się w szum deszczu, zrozumieć barwy i muzykę lub to nieuchwytne ciepło w oczach bliskiej osoby... Kto więcej przeżył? - czy facet zwiedzający w pośpiechu drogo opłaconej wycieczki przez dwa tygodnie Paryż, Wenecję, Ateny i Wiedeń, zmęczony i oszołomiony bodźcami których nie potrafi zrozumieć i uporządkować, czy ktoś, kto przeleżał cały dzień na łące - wsłuchując się granie świerszczy, śpiew ptaków, obserwując niesamowity świat bytujących tam żyjątek, zachwycający się setkami zapachów, dotykiem trawy, łaskotaniem nóżek biedronki?
- czy to jest takie jasne i pewne? -  u kogo z tych dwóch przykładowych osób powstało więcej nowych połączeń w mózgu, więcej zapamiętanych wrażeń, więcej zrozumienia, więcej zwykłej ludzkiej radości?
A tak już jest, że aby więcej zdobywać, nie można tracić czasu na kontemplację tego co już mamy, a  trudno jest kontemplować będąc w fazie aktywności i zmieniających się szybko związków z ludźmi i otoczeniem.

A wybór jest nie do uniknięcia! Kto wydusza z siebie ostatki sił na 400 metrowej bieżni, nie zauważy piękności swojego życia obserwującej go z trybun, a kto zasłuchał się w ciszę poranka, ten nie zrozumie w tej chwili szaleństwa adrenaliny w żyłach. Czyżby więc było i tak wszystko jedno?

- ja wierzę, że nie.
Bo można być wyciszonym na sposób gnuśny - można zatracić w lenistwie szanse na więcej zrozumienia, poznania. Ale można też "przyprawiać" swój spokój życia odpowiednimi dawkami aktywności.
Z kolei ci co zatracają swoje życie w nieustannej gonitwie za sukcesem, mogą też zmusić się czasami do dłuższych stanów refleksji. To się opłaci po prostu lepszym życiem.
Alternatywa jest przecież dość beznadziejna - jedni z lenistwa uwiją sobie gniazdo, w którym ostatecznie zgniją, inni w szaleństwie zdobywania nie skorzystają prawie z niczego o co tak walczyli - po prostu zabraknie im na to czasu, który poświęcą na kolejne zdobywanie. Myślę, że da się żyć bardziej logicznie, sensownie; może dobrze...

Co lepiej?

Egoizm, altruizm - są to jakieś wybory.
Pytanie: co lepiej? - ale czy ma być "lepiej"?
Co to znaczy lepiej? - bardziej rozsądnie? - a może bardziej szalenie?...
To, że ktoś a dużo kasy - to ma lepiej?
- i co? - siada z myślą o tej kasie przed swoim panoramicznym plazmowym telewizorem i pije trochę lepsze piwo. I lepiej mu? Nawet jeśli ma na nogach lepsze kapcie i na zawołanie bardziej atrakcyjną dziewczynę. Ale czy przeżyje głębiej to co widzi? Czy więcej smaku wysączy ze szklanki jeśli to będzie najdroższa szklanka - przecież najlepiej smakowało tanie piwo gdzieś w lesie sączone z musztardówki. Byle był nastrój i fajne towarzystwo.

I co więc jest "lepiej"?- może lepiej jest być mądrym? - ale może lepiej być głupim?...Lepiej odczuwać bogactwo świata, a wraz z nim czuć większe cierpienie, czy też stać się twardogłowym s..synem, mieć cały świat w d... i zapić się gdzieś w knajpie za skradzione pieniądze?
Lepiej być bogatym? - po co? - żeby mamić się dupkowatą myślą, że się jest "lepszym"?
Nie chciałbym cierpieć, nie chciałbym wyć z bólu po nocach, ale czy lepiej być w "lepszej" sytuacji? - jeśli tylko mam co jeść i gdzie spać, to czy warto mi walczyć o te narzucone mi przez otoczenie "lepszości"?
Bo niby dlaczego mam się poddawać naciskowi otoczenia wmuszającego mi swój system wartości?
To co to w takim razie jest ten egoizm? Może zdobywać, ale może bardziej rozumieć; może być bogatym, a może lepiej poukładanym, aby nie gnębić się wymyślonymi mi przez innych problemami?

A może jeszcze parę pytań?
Ale już się zmęczyłem....
W końcu ileż można pytań napisać w tak krótkim tekściku? (już się znak zapytania ściera na klawiaturze...)

A może ktoś wie co "lepiej"? Lub jak być prawdziwym egoistą?

 

Tam gdzie wszystko jest złe, tam nic nie jest złe

Jeśli wszystko jest czarne, to przestajemy już zauważać czerń - staje się ona TŁEM.

Widzisz kropkę w środku tego żółtego kwadratu?
- Nie!
- ale ona tam jest, tylko ma ten sam żółty kolor co tło...

Dlatego:
ci co wyłącznie krytykują - właściwie już nic nie krytykują i nie oskarżają, tylko zrzędzą
ci co bez przerwy wyłącznie chwalą - zdewaluowali już swoje pochwały
ci co żyją w ciągłym poszukiwaniu silnych bodźców - zagubili w sobie umiejętność widzenia i odczuwania wielu rzeczy, które po prostu są.

Stara wschodnia zasada równowagi Jang i Jin jest prawdą, której nie da się obejść. Umysł człowieka (choć ogólnie wszystkich istot obdarzonych mózgiem) dostrzega przede wszystkim różnice, co wynika z ekonomii postrzegania. A fakt ten wyznacza swoiste granice możliwości poznania i zrozumienia.

Moc ducha człowieka

Moc ducha człowieka, w dużym stopniu wynika z tego jak daleko jego umysł potrafi pożeglować po oceanie prawdy. Niektórzy nie są w stanie opuścić maleńkiej wysepki ich przyzwyczajeń, pragnień, znanych "prawd" i uczuć. Bo rzeczywiście niemało wysiłku kosztuje zrozumienie czegoś, co tkwi aktualnie poza nami, zaakceptowanie tego, że świat nie jest na naszą modłę. A przede wszystkim męcząca jest konieczność przystosowywania się do zmian, do tego, że być może nasz kolejny "życiowy pewnik" już jutro okaże się niedoskonały i trzeba go będzie poprawić, lub nawet gruntownie przebudować. Dostosowywanie się do wymogów prawdy boli, męczy, czasami wręcz wyniszcza duchowo.

Jednak tkwienie w świecie złudzeń też ma swoją cenę - trzeba wciąż borykać się przykrościami widzenia niezgodności z wyidealizowanym obrazem, trzeba ciągle "pracować" nad tworzeniem dla siebie i innych kolejnych kłamstw, ułatwiających przełknięcie nowych niewygodnych faktów. Trzeba też będzie ponieść skutki wielu błędnych decyzji jakie wynikną z naszej zaprogramowanej sobie głupoty.

Czy można powiedzieć co lepsze?
- nie jest to proste pytanie - zarówno prawda, jak i unikanie jej - boli. Jedyną naprawdę istotną przewagą filozofii prawdy nad filozofią obrony aktualnego stanu rzeczy i tworzenia świata złudzeń wydaje mi się być nadzieja. Bo tylko Ci, którzy idą naprzód mają nadzieję dotarcia do rozwiązania i tylko ci którzy poznali różne możliwości będą w stanie wybierać

Kącik nawigacyjny:
Powrót na górę strony
Inne eseje dywagujące
Do strony startowej
| Filozoficzne hardcore autora strony |
O Autorze witryny

Kontakt z autorem: redakcja@fizykon.org

Fizykon.org - strona główna   | O witrynie |O autorze witryny | kontakt z autorem |