Strona główna | FilozofiaLiryka | komentarze różne | GaleriaInformatyka |     | O Fizykon.orgu

Dział komentarzy i recenzji

Recenzje wydawnicze

Słowa kluczowe - Wiesław Babik

Filozofia (w) fizyce - Jarosław Kukowski

Epistemologia - Jan Woleński

Komentarze o szkole i edukacji

Komentarze związane z etyką i psychylogią

Komentarze polityczne 

Komentarze o mediach  

 

Filozofia
Dłuższe opracowanie

O pojęciu prawdy

Fundamentalizm i libertynizm

Mrzonki ateizmu

Opowiastki filozofujące

Krótkie myśli

Komentarze

O myśleniu twórczym

Liryka
Liryka fizyka

 

Droga życia

Przestrzeń

 

Blogi różne

Dlaczego wolne oprogramowanie...

Komentarze związane z etyką i psychologią

Komentarze o szkole i edukacji

 

Mrzonki ateizmu

Wstęp, czyli dlaczego i po co?

Od jakiegoś czasu nosiłem się z zamiarem napisania niniejszego opracowania. Setki dyskusji filozoficznych jakie prowadziłem przez ostatnie lata skłaniają do pewnych podsumowań, do przelania na klawiaturę myśli, które – mam nadzieję – mogą być dla wielu osób interesujące. Skoro tak – to zaczynam... 

Może najpierw podam parę informacji o sobie, a konkretniej o moim światopoglądzie. Jak łatwo się domyślić z tytułu jestem osoba wierzącą. Przez „wiarę” rozumiem tu przekonanie, że oprócz widocznego i odczuwalnego zmysłami świata materialnego istnieje sfera duchowa – w normalnych warunkach trudna do zaobserwowania, jednak w istocie kluczowa, a nawet nadrzędna wobec świata materii. Poza tym przyjmuję istnienie istoty duchowej o wspaniałych przymiotach, przyjaznej ludziom, obdarzonej niewyobrażalną inteligencją i mocą, czyli Boga. Jednocześnie przy tym uważam się za osobę krytyczną. Nie przyjmuję zbyt łatwo nowych poglądów, a już na pewno zawsze oczekuję dla nich uzasadnienia. Uzasadnienia, choć niekoniecznie dowodu. Jak to się godzi jedno z drugim? Mam nadzieję, że uda mi się to opisać w kolejnych rozdziałach.

Jeszcze trochę od siebie, czyli mój czas ateizmu

Napisałem we wstępie, że jestem osobą wierzącą. Jednak nie zawsze tak było. Urodziłem się w rodzinie ateistów – tzn. przynajmniej w czasach mojego dzieciństwa i młodości oboje rodzice deklarowali się jako niewierzący. Na wielki plus liczę Rodzicom to, że w owym czasie jednak nie wymuszali na mnie zgodności ze swoimi przekonaniami. Mogłem wybierać. I faktycznie pierwszym moim światopoglądem był ateizm – przez prawie 9 pierwszych lat życia zarówno Bóg, jak i możliwość życia pozamaterialnego były dla mnie fikcją. Gdy widziałem modlącą się Babcię, próbowałem ją „oświecić” tłumacząc, że coś czego nie widać i nie sposób tego dotknąć, istnieje jedynie w wyobraźni i lepszym sposobem spędzania czasu niż klęczenie obok obrazka jest robienie czegoś bardziej przyjemnego lub pożytecznego. Tak wtedy (nie)wierzyłem i tak starałem się moją (nie)wiarę przekazać innym.

Do dziś bardzo cenię sobie doświadczenia tamtych lat. Wiem, wielu powie, że takie małe dziecko niewiele rozumie i w związku z tym owe doświadczenia są nieistotne. Nie zgadzam się z tym. Dalej uważam, że najistotniejszy problem wiary i religii wiąże się z pytaniem, które już wtedy stawiałem sobie całkiem jasno:

Co powinienem przyjmować za prawdę w moim życiu?
A bardziej konkretniej może:
Czy prawdą jest tylko to co widzimy, odczuwamy, czy też może sensowne jest założenie istnienia rzeczy niedostępnych zmysłom?

Pamiętam też, że pierwsza zaszczepiona mi myśl ateizmu wydała się genialna w swojej prostocie: nie przyjmować za prawdę niczego, czego nie potrafię sprawdzić.
W końcu, jeśli miałbym tej zasadzie zaprzeczyć, to pewnie wypadałoby za prawdziwe uznać pewnie i krasnoludki, i gnomy i świętego Mikołaja (w którego już w miarę wcześnie nie wierzyłem). Bo niby dlaczego by nie?...

Ta prosta zasada – jak wspomniałem genialnie przekonywująca – do dziś chyba jest ostoją wszelkiego ateizmu. Ale nie tylko jego, bo również wielu całkiem fajnych światopoglądów. A ja sam do dziś się W CZĘŚCI z nią zgadzam! A jednak jestem osobnikiem wierzącym w Boga.  Wyróżniłem słowa „w części”, bo – jak to bywa w życiu – diabeł tkwi w szczegółach. Tutaj tym szczegółem jest ostatnie słowo zdania, czyli „sprawdzić”. No więc sprawdzajmy dalej...

W tym miejscu jednak chciałbym od razu zastrzec (ostrzec czytelnika), że owo sprawdzanie może okazać się dość żmudne i trudne, więc każdy czytający mój tekst powinien przygotować się na dość poważne (czytaj raczej długie) rozważania.

Tylko może jeszcze dla zakończenie wątku osobistego. W pewnym momencie (mniej więcej w wieku lat 9) uznałem, że jednak...
Bóg istnieje.
Dlaczego tak uznałem? – tym napiszę pod koniec, bo podana przyczyna przyda mi się jako ilustracja pewnej mojej tezy.

 

Supermrzonka nr 1 – niezbite dowody i pewne uzasadnienia

Filozofowie już od starożytności (eeee.... ”od starożytności”?, przecież tak było w szkole; - No cóż, sorry, jakoś trzeba było zacząć to zdanie) poszukiwali źródła „prawdy”. I stawiali sobie pytanie:

Co wiemy na pewno?

Najdalej w swoich poszukiwaniach poszedł chyba Kartezjusz ze swoim „cogito”, czyli „myślę, więc jestem”. Rene (bo pełne miano Kartezjusza to Rene Descartes) doszedł do wniosku, że właściwie powątpiewać da się o wszystkim z wyjątkiem jednego – tego, że aktualnie myślimy i stawiamy sobie chociażby to pytanie o prawdę. Skoro myślimy, to przynajmniej w sensie „bycia czymś myślącym” JESTEŚMY. No dobrze – my jesteśmy, ale co jeszcze istnieje? Czyżby nic więcej?...

Niestety – gdyby być całkowicie rygorystycznym – to dalej można wątpić we wszystko. W końcu – podobnie jak to przedstawiono w filmie Matrix – wytworem naszego umysłu, bądź połączonego z nim medium może być zarówno nasze ciało, dom, cała Ziemia, a nawet Wszechświat. I nie ma za bardzo jak udowodnić, że jest inaczej, bo przecież wszystko co doświadczymy i zrozumiemy będzie i tak widoczne ostatecznie w naszym umyśle. Więc może tam było od samego początku?...

Rozwinięciem kartezjańskiego cogito były poglądy filozofa angielskiego Georga Berkeleya. Zauważył on, że „pewne istnienie” obejmuje nie tylko samo myślenie, ale i doświadczanie wrażeń. Tak więc wrażenia też są pewne skoro nasz umysł ma ich świadomość. Choć źródła owych wrażeń – niekoniecznie muszą być takie, jak nam się wydaje. Przykładowo, to, że boli nas noga wcale nie znaczy, że faktycznie posiadamy nogę, której coś dolega. Medycyna opisuje np. istnienie tzw. „bólów fantomowych”, czyli wrażenia bólu rejestrowanego przez umysł w kończynie, która została chirurgicznie amputowana! Dziś, w dobie bardzo rozwiniętej neurologii, możemy więc stawiać sobie pytania o realność niemal wszystkich wrażeń – w końcu drażniąc prądem neurony w mózgu pacjentów można uzyskiwać efekty bardzo dziwnych odczuć: dźwięków, obrazów, bodźców czuciowych. Idąc dalej, można by się zastanawiać, czy po wstaniu rano wciąż jeszcze jesteśmy tym samym osobnikiem, który kładł się do łóżka – bo może w międzyczasie podłączono nas do aparatury, która teraz generuje nam świat komputerowo?...

Tutaj wreszcie warto dojść do poglądów ateistów, a konkretniej ateistów – materialistów (przyznam, że trudno mi wyobrazić sobie pogląd ateisty niematerialisty). Światopogląd materialistyczny głosi, że jedynym „medium” naprawdę istniejącym jest materia – m.in. protony, neutrony, fotony i inne cząstki, które poruszają się w przestrzeni, tak jak to opisuje nauka. Świat duchowy miałby być istniejący tylko i wyłącznie jako wytwór materialnej struktury myślącej, jaką jest mózg. W związku z tym dla ateisty naprawdę „prawdziwa” jest materia, a świat myśli – ulotny i nietrwały żyje tylko do momentu śmierci mózgu – później cała duchowość znika, gdyż po śmierci nic się z niej nie zachowuje. Pogląd – jak pogląd – na pewno jest ciekawy. Powstaje teraz kwestia jego uzasadnienia.

I tu ateiści (a przynajmniej duża część z nich) zwykle dokonują wielu przedziwnych akrobacji myślowych, aby uzasadnić swoją wiarę (tak – twierdzę, że ateizm też jest rodzajem „wiary”, choć jej wyznawcy najczęściej bardzo nie lubią takiego określenia). Posiłkując się autorytetem NAUKI próbują podzielić ludzką wiedzę na dwie kategorie:

  1. naukowe – czyli prawdziwe
  2. nienaukowe – a więc wątpliwe

Słynny ideolog ateizmu Richard Dawkins stwierdził wręcz, że za wiarygodne uważa tylko to, co jest naukowo potwierdzone.

Podejście w tym stylu już na pierwszy rzut oka wydaje się przesadzone, bo w końcu nikt nie będzie się starał o naukowe potwierdzenie wielu oczywistych życiowych faktów – np. tego co widzi przed oczami, czy na co ma w danej chwili ochotę. Nie ma naukowego dowodu na ZDECYDOWANĄ większość rzeczy, które przyjmujemy każdego dnia - że najbliżsi nas kochają, że nie zwariowaliśmy, albo że ktoś w nocy nie podmienił nam świadomości. Dowód w ogóle jest możliwy tylko w sytuacjach dających się opisać modelowo, czyli gdy dane zjawisko/rzecz jesteśmy w stanie ująć w aksjomatykę, która pozwala na dowodu przeprowadzenie - czyli wykazanie, iż z założeń problemu i modelu wynika logicznie ściśle dana teza.

W każdym razie wymaganie dowodu na wszystko jest nie tylko absurdalne od strony praktycznej, ale wręcz nierealizowalne. Bo niby dlaczego całe życie jakiego doświadczamy, wszystkie nasze prywatne myśli, doznania, fakty znane tylko nam, miały być obarczone piętnem wątpliwości?... To się kłóci ze zdrowym rozsądkiem. Mamy prawo uznawać pewne rzeczy, wierzyć w to co chcemy i wcale nie musimy się pytać nikogo o potwierdzenie tego. W końcu robimy to na własną odpowiedzialność. A wtedy...
... nikomu nic do tego.

Tak więc podsumujemy sobie pierwszą mrzonkę ateistyczną: nikt nie ma prawa zmuszać nas do wyrzeczenia się tego co jest dla nas prawdziwe, tylko dlatego, że nauka nie ma możliwości (może „ochoty”) się tym zajmować. Takie jest nasze ludzkie prawo.

 

Mrzonka nr 2 - czy nauka zbiorem prawd pewnych?

Wg naiwnych, ale często wykorzystywanych przez ateistów - scjentystów, wyobrażeń nauka stanowi zbiór stuprocentowo pewnych prawd. Inaczej mówiąc to właśnie nauka wie na pewno „jak jest” i prawie nigdy się nie myli.

Niestety, taka wizja nauki jest wersją dla prostaczków i po prostu błędna, bo w rzeczywistości współistnieją w niej twierdzenia o bardzo różnym poziomie sprawdzalności – od faktów doświadczalnych poprzez ich interpretacje, teorie, hipotezy, założenia (aksjomaty) teorii. Prawdziwość większości twierdzeń nauki – z założenia – nie jest bezwzględna, a funkcjonuje jedynie w ramach przyjętego modelu. Przykładowo – w mechanice niutonowskiej sens mają takie pojęcia jak ścisłe położenie i pęd obiektu. Tam są z powodzeniem stosowane. W teorii kwantów te pojęcia są nieokreślone, gdyż sensownie można co najwyżej podać prawdopodobieństwo znalezienia się obiektu w danym położeniu, czy posiadania danej prędkości. Obie teorie na raz nie mogą być „prawdziwe”, mimo że są stosowane. Dlaczego naukowcy zezwalają na taka niezgodność? – Dla wygody, z braku lepszych rozwiązań, niekiedy dlatego, że większej dokładności nie trzeba.

Nauka jest nie tyle skarbnicą prawd pewnych, co wypracowaną przez tysiąclecia METODĄ na unikanie błędów w rozumowaniu i takiego organizowania sobie pracy z danymi świata, aby uzyskane wnioski – w miarę – nie przeczyły sobie wzajemnie (czyli były spójne). Ale pełnej zgodności chyba nigdy nie uda się osiągnąć i dlatego dość często stosuje się opisy niepełne, czyli takie o których z góry wiadomo, że nie dają w pełni poprawnych wyników. Ale jeśli pełny opis zjawisk nie został jeszcze wymyślony, albo jego stosowanie jest zbyt trudne, to musimy się oprzeć na tym co mamy (jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma...).

Wielką zaletą nauki jest jej społeczny charakter i możliwość (a właściwie konieczność) niezależnego potwierdzania nowowprowadzanych tez. Nauka – co wydaje się być paradoksem – najbardziej zajmuje się nie tym co najlepiej potwierdzone, ale wręcz przeciwnie – tym co nieznane i nowe, czyli niepotwierdzone – niesprawdzonymi (bo właśnie w trakcie sprawdzania) hipotezami, czasem fantastycznymi pomysłami. Wielu fizyków „porywa się” na testowanie praw uważanych niemal za święty kanon wiedzy – np. sprawdzając stałość stałych fizycznych, badają, czy materia nie pojawia się „z niczego” (co przeczy dzisiejszej „świętej” zasadzie zachowania energii i inne). Nauka (przynajmniej ta sensowna) nie twierdzi, że wszystko „wie”. Raczej oferuje nam najlepszy opis jaki aktualnie udało się wypracować. I tyle. Ale z dużym prawdopodobieństwem należy założyć, że za jakiś czas pojawi się geniusz, który znacznie lepiej opisze te same zjawiska. Przynajmniej tak było do tej pory w fizyce, w której najpierw rządziły (raczej naiwne) koncepcje Arystotelesa, później poprawiał je Galileusz, rozwinął Newton, dołożył swoje Faraday, a wiele spraw „wywrócił do góry nogami” Einstein, Niels Bohr, Heisenberg i wielu innych.

Chciałbym zauważyć, że ów fakt zajmowania się niekoniecznie stuprocentowo sprawdzonymi twierdzeniami jest nie wadą, a ZALETĄ nauki. Dzięki temu w ogóle może się ona rozwijać, doskonalić. Ograniczenie nauki do tego „co dzisiaj najpewniejsze” spowodowałoby jej stagnację i ostatecznie upadek.

Ale z owego faktu trzeba wyciągnąć również wniosek światopoglądowy: jeśli ktoś szuka kręgu prawd absolutnie pewnych, to zdanie się wyłącznie na naukę nie jest dobrym wyborem.

Bo stuprocentowa pewność w nauce, to mrzonka.

 

Mrzonka 3 - czy wszystko da się wyjaśnić za pomocą nauk opartych o obserwacje i doświadczenia?

Żeby nie męczyć podam parę przykładów problemów, których wyjaśnienia nie da się osiągnąć materializmem, scjentyzmem (czyli poglądem traktującym naukę jako kompletny światopogląd), czy czymkolwiek podobnym.

  1. Czy w życiu lepiej być egoistą, czy poświęcać się dla bliźnich? – to można jedynie założyć, w oparciu o uznaną etykę i własne przekonania.
  2. Czy założenia matematycznej teorii mnogości są poprawne? – założeń w ogóle się nie udowadnia, więc żadne doświadczenie tu nic nie pomoże.
  3. Czy miłość jest najważniejsza w życiu? – wartości życiowe potrafimy ocenić tylko w oparciu o kryteria światopoglądowe i dla nauk ścisłych jest sfera niedostępna.
  4. Czy istnieją zjawiska wykraczające poza oparty o obserwacje i doświadczenia opis świata? – to się nie da sprawdzić akurat z samej definicji...
  5. Co dokładnie myślał Aleksander Macedoński, gdy ruszał na wyprawę? – wiemy, że pewnie coś myślał, ale dzisiaj nauka nie jest w stanie (i niemal na 100% nie będzie mogła w przyszłości) tego ustalić. Dlatego założenie, iż musimy ograniczyć się w myśleniu do tego co jest w stanie ustalić nauka, musiałoby zaowocować wielkimi lukami w rozumieniu świata. Ten przykład wydaje się trywialny, ale refleksja nad nim już taka trywialna nie jest, bo wielu scjentystów notorycznie zapomina, że myśleć musimy w większości sytuacji niezależnie od tego, czy nauka w ogóle ma coś w danej sprawie do powiedzenia.
  6. I wiele innych...

Inaczej mówiąc – chcemy, czy nie chcemy – MUSIMY BRAĆ W ŻYCIU POD UWAGĘ WIELE RZECZY, DO KTÓRYCH NAUKA NIE MA DOSTĘPU. Pogląd przeciwny ma więc status mrzonki.

 

Mrzonka 4 - czy nauka daje nam światopogląd?

Większość zwolenników ateizmu twierdzi, że skoro nauka świetnie opisuje świat materialny, to dzięki temu zapewnia człowiekowi „komplet” tego co mu jest potrzebne od strony intelektualnej i duchowej. W tym kontekście religia miałaby być tylko zabobonem, który nic nowego nie wnosi do sprawy.

Takie podejście wydaje się po prostu błędne. Tzn. można by je przyjąć tylko wtedy, gdy ktoś ograniczy swój intelekt do przetwarzania informacji o technice, biologii i innych dziedzinach naukowych. Jednak w naturze ludzkiej leży coś więcej niż dowiadywanie się jak zbudować samolot. Samolot jest potrzebny „po coś” – np. żeby dolecieć do kogoś, kogo się kocha, szanuje, aby skontaktować się w sprawie istotnej „życiowo”. Człowiek nie byłby szczęśliwy, gdyby ograniczyć jego funkcjonowanie do prostego przeżycia i reprodukcji, człowiek potrzebuje duchowości, pytań po co żyje, po co coś robi, czy jest (czy będzie) szczęśliwy itp. itd....

Niestety, tej duchowości w głębszym sensie nauka nie jest w stanie człowiekowi zapewnić – nauka w ogóle nie potrafi „ugryźć” takich pytań jak słynny „sens życia”, podstawowe wartości kontaktów międzyludzkich, miłość, dobro, prawda. Nauka nie zapewni nam światopoglądu, czyli nałożonej na umysł dodatkowej struktury pozwalającej nam OCENIAĆ rzeczy i zdarzenia od strony etycznej, zgodności z prawdą, sensem, wewnętrznym poczuciem.

I zapewne nauka nigdy nie będzie w stanie tej luki w swoich możliwościach zapełnić, bo... zabiera się do rzeczy od przeciwnej strony!
Dokładnie od przeciwnej!

Wynika to z faktu, że nauka swoje sukcesy zawdzięcza OBIEKTYWIZACJI opisów – tzn. dążeniu do tego, aby usunąć w cień wszystko to co prywatne, subiektywne, nie podlegające opisowi ogólnemu. To co nauka „potrafi”, to działanie na poletku WSPÓLNYM dla ludzi, ale w związku z tym nie ma szansy dotknąć TEGO CO ŚCIŚLE INDYWIDUALNE. A przecież indywidualność każdy z nas ma. I pewnie jest dla niego bardzo ważna, jeśli nie najważniejsza!

Dla człowieka w istocie ważniejsze jest to co ON KONKRETNIE sądzi o czymś, niż to co sądzi jakiś „ogół”, czy co wychodzi „średnio w populacji”. Nauka tworzy MODEL, który ma być obiektywny, a więc niezależny od osoby. Tymczasem my - ludzie, ŻYJEMY SOBĄ, a nie średnimi statystycznymi, medianami, czy wskaźnikami jakie nauce udało się zobiektywizować. I jako ludzie mamy prawo (a według mnie również obowiązek!) posiadania istotnej sfery prywatnej, indywidualnej – nawet jeśli nigdy nie uda się nam przekazać jej na zewnątrz. Co prawda pragniemy być zrozumiani przez innych ludzi, ale przecież nigdy to zrozumienie nie będzie pełne, nigdy nikt nie dowie się jak w rzeczywistości smakuje nam ptasie mleczko (i czy tak samo jak jemu), albo jaki jest pełny kształt naszych miłości, obaw, radości. I dobrze, że tak jest. Bo dzięki temu jesteśmy ludźmi, jesteśmy niepowtarzalni, jesteśmy wartościowi. No chyba, że ktoś chce się ludzkiego pierwiastka pozbawić... Ale to już jego wybór (mimo wszystko, mimo chęci przeciwstawienia się tej prawdzie, też wybór prywatny, a nie obiektywny).

Dlatego twierdzę, że budowanie swojego życia i światopoglądu tylko w oparciu o zewnętrzne, narzucone kryteria prowadzi do nikąd – jest kolejną mrzonką ateizmu.

 

Mrzonka 5 – opis świata bez założonych kryteriów

Jak już wcześniej napisałem nauka nie dostarcza nam prawd pewnych. Środowiska ateistów, scjentystów zwykle wypierają się tego faktu lub próbują pomniejszyć jego znaczenie.

Warto więc zwrócić uwagę na jeszcze jeden powód, dla którego nie da się wyciągać kompletnych wniosków bazując wyłącznie na doświadczeniach i obserwacji świata.

Wynika to nie tylko z trudności „technicznych”, z niedokładności urządzeń pomiarowych, albo skończonej bazy przypadków do analizy. Problem, o którym chce napisać wynika z samej istoty poznania naukowego – aby cokolwiek ustalić, musimy mieć wcześniej kryteria oceny. Np. żeby zmierzyć temperaturę, laborant musi być wyposażony w termometr, który ma „wbudowaną” termodynamikę – teorię opisującą mechanizm zjawisk cieplnych. Ale skąd budowniczowie termometru „wzięli” termodynamikę? – Ano dzięki badaniom i innym pomiarom. A jak dokonywali oceny wyników tamtych pomiarów? – Dzięki jakimś innym KRYTERIOM oceny.
Skąd je jednak wzięli?...

Mamy tu dwie możliwości:

  1. wymyślili sobie
  2. dostali od kogoś/czegoś zewnętrznego (czyżby forma objawienia?)

Oczywiście wariant drugi, w którym kryteria są dane od istoty wyższej niż człowiek ateistom nie będzie pasował. Czyli pozostaje opcja 1 – przyjęcie, że w pewnym momencie naukowcy wymyślili sobie jakieś pierwotne kryteria oceny teorii i doświadczeń. Wymyślili w oparciu o co?

Założenie, że w oparciu o jakieś inne kryteria prowokuje do postawienia nowego pytania o pochodzenie tych nowych kryteriów. Czy prawd znanych nauce i kryteriów jest nieskończenie wiele? – Raczej nie – w końcu pojemność informatyczna wszystkich ludzkich mózgów jest ograniczona. Czyli w którymś momencie sięganie po nowe wyjaśniające kryteria trzeba zakończyć. Tylko skąd w takim razie wzięło się owo pierwsze kryterium (czy grupa pierwszych kryteriów)?
- Jedynym rozwiązaniem jest, że ZOSTAŁO ZAŁOŻONE. Ktoś kiedyś wziął je jakby „z powietrza” (pewnie nie było to do końca bez powiązania z danymi świata, bo ów twórca miał jakąś wizję dopasowania owych kryteriów do danych ze świata, ale nie miał już bezwzględnego mechanizmu potwierdzającego swój wybór).

Podsumowując, fakt jest taki, że nie da się w nieskończoność uzasadniać jednych prawd innymi, bo nie mamy nieskończonej ilości coraz bardziej podstawowych prawd stanowiących kryteria poprzednich. Nie da się więc w pełni kompletnie wyjaśnić wszystkiego w oparciu o „obiektywne” twierdzenia nauki. Inaczej mówiąc – nauka jest obiektywna tylko w przybliżeniu i gdzieś u swojego zarania ciąży na niej – jak najbardziej subiektywny – mechanizm arbitralnego wyboru. Czyli w pewnym sensie nauka jest ZAŁOŻONA, jest wytworzona z wiary, jakiejś grupy uczonych, że pewne podstawowe kryteria postępowania z danymi i ideami jest sensowna, logiczna.

Dlatego pomysł, że wszystko w nauce jest do końca obiektywnie uzasadnione jest mrzonką.

 

Mrzonka 6 - co ucina brzytwa?

Ten aspekt sprawy został już właściwie omówiony przy okazji dyskusji nad mrzonką 4, ale chyba warto zwrócić uwagę na znany motyw, jakim posługują się ateiści przy próbie udowodnienia, że wiara i religia nie ma uzasadnienia. Chodzi o słynną brzytwę Ockhama.

Twórca owej zasady William Ockham był, żyjącym na przełomie XIII i XIV wieku filozofem i teologiem (działał w zakonie franciszkanów). Sama „brzytwa Ockhama” jest najczęściej formułowana w formie zasady: nie należy mnożyć bytów bez potrzeby. Jej sens należy więc rozumieć tak, że jeśli dany problem, zjawisko, z identycznym skutkiem, daje się wytłumaczyć w sposób prostszy, jak i bardziej skomplikowany, to należy wybrać rozwiązanie prostsze. Ono jest nie tylko wygodniejsze, ale również bardziej prawidłowe.

W wieku XX podobną – choć nieco rozszerzoną – zasadę sformułował fizyk Albert Einstein. Brzmi ona: teoria powinna być tak prosta jak to tylko możliwe, ale nie prostsza!

Myślę, że ów „dopisek” Einsteina pojawił się z powodu obserwowanego nadużywania „zasady brzytwy” w sposób niezgodny z jej sensem i logiką. Wiele osób próbowało z zasady prostoty uczynić tak silną zasadę, że wylewało „dziecko z kąpielą”, tzn. opis po uproszczeniu przestawał poprawnie wyjaśniać dziedzinę, której dotyczył. Tak więc przyjmijmy zasadę Ockhama bez wynaturzeń – starajmy się zachować opis prostym, ale nie pozbawić go przy tym niczego z funkcjonalności.

I tu wróćmy do pomysłu scjentystów na uzasadnienie nieużyteczności wiary. Argumentacja jest mniej więcej taka: nauka zapewnia pełen opis świata materialnego (no może nie idealny, ale na pewno cieszący się wieloma sukcesami i najlepszy z dostępnych). W takiej sytuacji wszystko to czy ludzie zajmują się ponad naukę jest niepotrzebne. W końcu przecież wiara w Boga nie pomoże nam w zbudowaniu nowego mostu, czy autobusu. Mówiąc w przenośni ateizm próbuje „obciąć religię brzytwą Ockhama”. Czy brzytwa sir Williama rzeczywiście tnie religię?...

Odpowiedź na to pytanie brzmi znowu NIE. Brzytwa „obcina” religię tylko w zakresie, do którego ona (myślę, o religii sensownej) w ogóle nie aspiruje! Faktycznie, gdyby – jak to w dawnych wiekach bywało – próbować za pomocą ksiąg religijnych ustalać prawa fizyki, astronomii, czy chemii, to brzytwa by tu zadziałała. Jednak rozsądna religia działa OBOK i NIEZALEŻNIE od nauk ścisłych czy biologicznych, bo zajmuje się innymi sprawami – np. etyką, tożsamością człowieka itp. Z kolei tych dziedzin nie „tyka” nauka (a przynajmniej nie potrafi ująć sprawy w sposób rozstrzygający poprzestając na „katalogowaniu” postaw). Jeszcze inaczej mówiąc – religia uzupełnia ten brakujący element działania ludzkiego umysłu, który nauka – z konieczności – pomija. Tym elementem jest skupienie się na indywidualności, osobowości człowieka, celu jego życia i kontaktów z innymi istotami myślącymi.

Ludzka działalność intelektualna nie ogranicza się przecież do zapewnienia sobie możliwości przeżycia w świecie materialnym, ale potrzebuje czegoś więcej – odpowiedzi na podstawowe pytania o to co jest naprawdę ważne, o kryteria oceny postępowania. Dla nauki postawa miłości bliźniego i postawa poświęcenia są bezosobowymi skatalogowanymi pozycjami na liście zaobserwowanych postaw indywidualnych i spolecznych. Nie potrafi tu wyróżnić CO JEST LEPSZE, bo brakuje jej KRYTERIUM. Takie kryterium można sobie jedynie ZAŁOŻYĆ i uwierzyć w nie, a czyni to właśnie religia, bądź system etyczny do religii podobny. W każdym razie pewnych kwestii nie da się rozstrzygnąć w oparciu o doświadczenia oparte o sam  obiektywizm – trzeba je OSOBIŚCIE WYBRAĆ, czyli powiedzieć coś w stylu: tak, jak człowiek, mocą mojej osobowości, tożsamości za lepszą uważam tę konkretną postawę...

Dlatego podkreślam - próba obcięcia religii brzytwą (Ockhama) jest kolejną mrzonką ateizmu.

 

Mrzonka 7 – czy w naukę zupełnie nie trzeba wierzyć?

Przedstawiciele ateizmu lubią „wiarę” przeciwstawiać „wiedzy”. Twierdzą zwykle, że nauka, będąca symbolem owej wiedzy, ustala „fakty”, a religia zajmuje się co najwyżej „zabobonami”, w które "wierzy ciemny lud". Tego rodzaju ustawienie sobie przeciwnika „pod cios” psychologicznie może i przemawia do wyobraźni, jednak jego moc zdecydowanie słabnie jeśli przeanalizujemy rzeczywistą treść za nimi ukrytą. Tak więc postawmy sobie proste pytanie:

Czy nauce wcale nie musimy wierzyć?

Nauka w rozmaity sposób zmusza nas do przyjmowania pewnych faktów i interpretacji bez wystarczającego uzasadnienia. I, głębiej patrząc na sprawę, dotyczy to właściwie większości twierdzeń.

Wyjątek od tej reguły stanowią sytuacje, że dana osoba faktycznie osobiście określone rzeczy sprawdziła, doświadczyła. Jeśli ktoś faktycznie zbudował układ doświadczalny i zmierzył prędkość światła, to może w pełni uczciwie powiedzieć, że otrzymany wynik nie jest już kwestią wiary, tylko został przez niego sprawdzony. Wszyscy pozostali – jeśli wartość owej prędkości wyczytają z opracowań naukowych, mogą co najwyżej uwierzyć w prawidłowość tych danych. Podobnie wierzymy (lub nie) w dane geograficzne, historyczne, w doniesienia mediów, raporty astronomów. Nikt nie ma tyle czasu, zeby osobiście wszystko sprawdzić. Ale z tego wynika jednak, że wszystkie informacje, przekazane nam przez ludzi i nie sprawdzone możemy przyjąć jedynie „na wiarę” – tak to się po prostu nazywa. A to, że dla kogoś owa wiara jest silna i powiązana z jego światopoglądem, to już zupełnie inna sprawa.

Poza tym, niestety, co jakiś czas zdarza się, że nawet nauce wierzymy na próżno, bo ktoś sprzeniewierza się misji uczciwej publikacji wyników swoich badań lub interpretacja jakichś faktów okazuje się błędna. Dobrym przykładem była słynna kompromitacja koreańskiego naukowca utrzymującego, że udało mu się sklonować człowieka, czy zamieszanie ze słynną „zimną fuzją”.

Czy twierdzę, że wiara w twierdzenia nauki jest tego samego rodzaju co religijna? – Oczywiście NIE. Faktycznie, schemat nauki służy temu, aby każdy kto odpowiednio się przygotuje mógł osobiście sprawdzić większość wyników. Ale w rzeczywistości bardzo niewiele osób z tego "prawa" korzysta. Warto tu dodać, iż tak nauka jest skonstruowana, że niezależne potwierdzanie wyników badań jest wręcz wymagane, aby nowe odkrycie weszło do kanonu wiedzy. Jednak bądźmy uczciwi – wszystko co ktoś nam zakomunikował, a czego sami nie sprawdziliśmy, a uznajemy za prawdę, zostało przyjęte na wiarę. I pewnie (proszę mi nie zarzucać głoszenia „spiskowych teorii”, tylko rozważyć samą myśl uczciwie) gdyby znalazł się odpowiednio bogaty sponsor, bądź władczy tyran, mógłby on świat naukowy całkiem długo utrzymywać w przekonaniu co do prawdziwości jakichś naciąganych faktów. Nie na darmo komunistyczny tyran Józef Stalin miał władzę „zakazać” teorii względności w Związku Radzieckim. Dlatego uczciwie byłoby przyznać, że element wiary jest stale obecny również w nauce. Oczywiście cała idea nauki jest nastawiona na odchodzenie od wszelkich wiar do sytuacji, gdy coś może sprawdzane i potwierdzone, jednak wyżej własnych pośladków nikt nie podskoczy i w pewne rzeczy wierzyć trzeba.

Tutaj ateista mógłby argumentować, że mimo wszystko „nawet owa wiara” w naukę jest o wiele bardziej subiektywnie uzasadniona niż wiara w tezy religijne. Jednak, chyba i to przekonanie nie jest to w pełni oczywiste. Bo gdyby porównywalną ilość zaangażowania włożyć w uczciwe próby nawiązania kontaktu z Bogiem (w którego się na starcie nie wierzy), co sprawdzenie jakiegoś trudnego do ustalenia faktu naukowego, to wcale nie jestem pewien wyniku – tzn. nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że niejeden ateista zostałby nawrócony. Po prostu ateiści „z góry wiedzą”, więc nie próbują.

Tu więc  zaliczam kolejną mrzonkę jaką jest nauka całkowicie pozbawiona elementu wiary.

 

Mrzonka 8 - czy wierzący muszą udowadniać swoją wiarę?

Jednym z typowych dla ateistów oczekiwań wobec wierzących jest udowodnienie istnienia Boga. Kiedy zagadnięty tego nie zrobi (faktycznie taki bezsporny dowód, póki co, nie istnieje), ateista zatryumfuje: no widzisz, ten twój Bóg jest tylko wymyślony, bo nie umiesz dowieść jego istnienia. Czy będzie miał rację?

Może zacznijmy od tego czym w ogóle jest dowód. W matematyce – gdzie dowodzenie jest najbardziej ściśle określone – dowodzenie wiąże się z wykazaniem niesprzeczności danego twierdzenia z założonymi postulatami teorii. Np. aby udowodnić twierdzenie dotyczące liczb naturalnych należy sprawdzić fakt istnienia elementu pierwszego spełniającego dany warunek i zgodność z zasadą indukcji matematycznej. Jeśli to jest spełnione, to twierdzenie jest dowiedzione. W przypadku nauk doświadczalnych potwierdzanie hipotez wiąże się z osiągnięciem zbliżonych wyników przez niezależne grupy badawcze. Czy istnienie Boga jest tymi metodami do „ugryzienia”?

- Oczywiście, że NIE. Nie istnieją żadne aksjomaty, które pozwalają na powiązanie osoby Boga – czy to z twierdzeniami matematycznymi, czy to z doświadczeniem w świecie materialnym. Dowodu istnienia Boga nie ma jakby z założenia – po prostu byt zwany „Bogiem” nie posiada właściwości, które człowiek mógłby sprawdzić – czy to ścisłym rozumowaniem, czy doświadczeniem. Nie ma żadnej uzgodnionej ogólnie procedury, która mogłaby być powszechnie uznana za dowodzącą istnienia (będź nieistnienia) Boga.

Czy w związku z tym nie należałoby jednak wiary w Boga usunąć, jako bezprzedmiotowej?...

- Też NIE. Słynny logik austracki Kurt Goedel udowodnił w swym genialnym twierdzeniu, że z istoty logiki pewne twierdzenia nie dadzą się dowieść! Po prostu tak już jest, że dla układu aksjomatów, twierdzeń, właściwości zawsze można znaleźć tak sformułowana tezę, że niemożliwe będzie przeprowadzenie dowodu ją potwierdzającego, czy też zaprzeczającego. Po prostu będzie to teza, dla której bieżąca teoria „nie ma zdania”. Ale to wcale nie znaczy, że dane twierdzenie jest „niesłuszne”.

Ale są również inne powody, dla których brak dowodu „niczego nie dowodzi”. Przykładowo, gdyby ateista chciał udowodnić, że materia (w sensie filozoficzno – ontologicznym, a nie potocznym) istnieje, to też nie będzie miał jak tego uczynić. Z tego samego powodu, co w przypadku wiary w Boga – nie istnieją ogólnie przyjęte właściwości i aksjomaty dla zagadnienia „istnienia wiecznej, niezależnej od innych bytów materii”. Materię zwykle określa się wprowadzając ją jako nazwę na to co badają nauki ścisłe i co posiada masę. Ale CZYM W ISTOCIE jest owa materia – nie wiadomo. I nie jest wykluczone, że jest ona przejawem jakiegoś Matrixa, kaprysu Boga, czy innej formy generowania rzeczywistości w umysłach ludzi.

Poza tym nie zapominajmy, że brak dowodu w rzeczach znanych i uznanych wcale nie wyklucza ich prawdziwości. Czy ktoś potrafi udowodnić co mu się śniło tuż przed obudzeniem? – chyba nikt. A przecież – dopóki się nie zapomni – wiemy co nam się śniło i nie uważamy tego faktu za nieprawdę z powodu braku dowodu. Dowód jest pewnym „luksusem” wnioskowania i rozumowania. Niestety w większości (szczególnie życiowych sytuacji) nie mamy pełnych dowodów na to co nas otacza i musimy zadawalać się zwiększonym prawdopodobieństwem pewnych zdarzeń, przypuszczeniami, wreszcie wiarą, że będzie tak, a nie inaczej. Nie wiemy nawet czy na 100% dożyjemy następnego dnia, jednak postępujemy zgodnie z dobrą myślą, przypuszczeniem. I to jest bardziej powszechne, naturalne niż ścisłe dowody, które przeprowadzić można dla niezbyt licznej grupy zagadnień.

Tak więc prawomocność wymagania dowodu istnienia Boga od wierzących zaliczam jako kolejną mrzonkę ateizmu.

 

Mrzonka 9 - czy wiara religijna jest całkiem bez powodu?

Chyba jednym z największych „bastionów” ateizmu w umyśle jest przekonanie, że wiara w Boga jest u wszystkich ludzi wyłącznie sprawą umysłu, że nie jest poparta żadnymi obserwacjami, czy doświadczeniami. Krążą pogłoski o milionerze, który ustanowił nagrodę za znalezienie jakiegokolwiek zjawiska nie dającego się wytłumaczyć naukowo, czy też o wyłącznie histerycznych powodach pewnych fenomenów wskazujących na istnienie świata pozamaterialnego. Wydawać by się mogło, że faktycznie nikt nigdy nie spotkał się z żadną formą potwierdzenia takich zjawisk jak: kontakty spirytystyczne, przewidywanie przyszłości, telepatia, zdalne wpływanie umysłem na materię (różne formy psychokinezy) i inne formy postrzegania pozazmysłowego. Ateiści konsekwentnie odmawiają prawdziwości dla milonów relacji o niezwykłych zdarzeniach zasługujących na miano cudu, czy kontaktu z rzeczywistością pozamaterialną. Uważają, że wszyscy spirytyści to wariaci, egzorcyści to oszołomy, a każdy cud jest „rzekomy”. Czy mają rację?

Na to pytanie pewnie każdy musi odpowiedzieć sobie sam, bo mamy tu faktycznie do czynienia z wiarą (chyba, ze osobiście coś podobnego przeżył).

Moja odpowiedź jest tu jednak jasna: wielokrotnie w swoim życiu doświadczyłem sytuacji, które nie dadzą się wytłumaczyć w oparciu o materialistyczną wizję świata.

Gdy piszę wielokrotnie nie chodzi mi 2, 3, czy 4 takie zjawiska, ale przynajmniej o dziesiątki. I choć pewnie dużą część bardzo krytyczny oceniający uznałby za być może przypadkowe, czy w inny sposób dyskusyjne, to dla mnie są one wystarczająco przekonywujące. Czy mogę podać jakieś z nich?

– Tak, jedno tutaj opiszę.

W swoim czasie czytałem o badaniach dotyczących wpływania umysłem na materię. Postarałem się sprawdzić czy sam nie będę umiał czegoś podobnego dokonać. W tym celu wziąłem sobie zwykły komplet 5-ciu kości do gry, kubek do kostek i wykonałem serię wielu  rzutów. Istotne było przy tym to, że starałem się silnie skupiać, aby jak najczęściej wypadały mi szóstki. Po ponad 100 rzutach podliczyłem wyniki. Okazało się, że średnio tych szóstek wypadało mi o ok. 10% procent więcej niż by to wynikało z przypadku. Później jeszcze kilkakrotnie powtarzałem to doświadczenie – zawsze z podobnym rezultatem. Aby uczynić zadość zasadzie naukowości dokonałem opracowania statystycznego wyników i otrzymałem wniosek, że przypadkowe osiągnięcie takiego zachwiania statystyki jest możliwe z prawdopodobieństwem ok. 0,1% - ok. jednej na tysiąc.

Przyznam, że trochę nie dowierzałem swoim osiągnięciom, bo przypuszczałem, że może podświadomie układam sobie te kości w kubku i po prostu wyjątkowo umiejętnie je rzucam, więc stąd takie wyniki. Dlatego powtórzyłem ów eksperyment za pomocą czegoś, na co już na pewno nie mam sprytnego, choć w części świadomego wpływu, czyli komputera. Konkretnie – napisałem program, który działa w oparciu o znaną funkcję „randomize” zarządzaną zegarem systemowym komputera. Zupełnie nie wiem jak działa owa funkcja, a już na pewno nie jestem w stanie panować nad zegarem komputera (przynajmniej jeśli przyjmujemy materialistyczny model świata). Program działał tak, że po naciśnięciu klawisza (spacja) uruchamiało się losowanie i do bazy zapisywała się jedna z dwóch liczb: 1 albo 0 (zero).

Najpierw przeprowadziłem ślepą próbę, tzn. wykonałem serię naciśnięć klawisza bez myślenia o wynikach. Okazało się, że z bardzo dobrym przybliżeniem wychodzi po 50% na każdą z losowanych liczb. Wtedy zdecydowałem się na wykonanie nowej serii naciśnięć, jednak teraz z wyraźnym nastawieniem, aby wychodziła 1. Po wykonaniu ponad 100 przyciśnięć sprawdziłem wyniki – osiągnąłem zakłócenie statystyki z grubsza na 60 do 40 na korzyść jedynki. Matematycznie wychodzi, że szansa na przypadek takiego wyniku jest też ok. 1 do tysiąca. Później jeszcze powtarzałem ze dwa razy to doświadczenie. Zawsze z podobnym skutkiem.

Ten i wiele innych przypadków w sumie skłaniają mnie twierdzenia, że istnienie sfery wykraczającej poza znany nam materializm JA OSOBIŚCIE uznaję za dowiedzione. I to „naukowo” w tym sensie, że w oparciu o metodologię stosowaną do tego rodzaju przypadków. Do pełnej „naukowości” brakuje to co prawda potwierdzenia przez niezależne ośrodki, ale nie wszystko się ma na raz.

Poza tym, w tej sprawie prowadziłem niejedną rozmowę ze znajomymi. I dowiedziałem się, że zjawisk z „pogranicza obu światów” doświadczył/a niejeden/dna z nich. Czasem były to zadziwiająco spełniające się sny, czasem znikąd pojawiające się w umyśle ważne (a później potwierdzone) informacje, czasem jeszcze inne zjawiska. Oczywiście można te wszystkie fenomeny w nieskończoność kwitować stwierdzeniami: „eeee, zabobon”, albo „to się da wytłumaczyć racjonalnie”; można swój sceptycyzm pociągnąć dowolnie daleko. Ale być może w ten sposób przegapi się coś istotnego – np. PRAWDĘ o świecie.

Nie żądam od nikogo pełnej wiary w to co napisałem. Pewnie niektóre z moich „przypadków niezwykłych” faktycznie da się wytłumaczyć „racjonalnie” (faktycznie – nawet w jednym przypadku, który uważałem za niewytłumaczalny, tak się stało), ale w ostatecznym rozrachunku niech każdy decyduje za siebie – ja swoje wiem.

I – przynajmniej dla mnie osobiście – brak uzasadnień w zjawiskach dla istnienia świata wykraczającego poza oficjalną naukę, to także mrzonka.

 

Mrzonka 10 Czy wierzący w Boga tworzą swój światopogląd ze strachu przed śmiercią?

Jednym z najczęściej przywoływanych zarzutów ateistów wobec ludzi wiary jest oskarżenie, o przyjęcie wiary w Boga z powodu strachu przed śmiercią. Nie wiem jaki ideolog ateizmu wpadł na ten argument, ale jest on chyba ulubionym w ateistycznych rozumowaniach. Czy może być prawdziwy?

- Całkiem bym tej możliwości nie odrzucał, tzn. faktycznie jakaś część ludzi wymyśla sobie rzeczywistość tak, aby pogodzić się ze swoimi lękami. Jednak uważam, że nie jest to powszechna praktyka. I na pewno nie tak powszechna, aby większość ludzi świata z tego właśnie powodu przyjmowała wiarę w Boga. Gdyby tak było, to ów efekt „myślenia po linii pragnień” powinien ujawniać się jakoś szerzej – np. wierzący powinni częściej grywać w gry hazardowe (sądząc, że spełni się im pragnienie poprawienia losu od strony materialnej), być bardziej rozrzutni (z wielką nadzieją, że potrzebne pieniądze same się pojawią), albo ogólnie ryzykanccy. Takich różnic pomiędzy ateistami i wierzącymi się nie obserwuje.

Poza tym wymyślanie Boga po linii pragnień – np. w przypadku chrześcijaństwa – byłoby wyjątkowo niekonsekwentne, bo rozumiem wymyślać sobie Raj po śmierci, ale do tego jeszcze czyściec i piekło?...

Tu warto jeszcze dodać, że przed oskarżeniami o ukryte intencje trudno jest się bronić. W końcu jak komuś udowodnić, że się inaczej myśli i czuje?... Po prostu się nie da. Dlatego zarzut tego rodzaju jest poniżej pasa. Równie dobrze można zarzucać ateistom, że ich konsekwentna obrona przez religią wynika z ukrytych wyrzutów sumienia, albo chęci udowodnienia sobie jak bardzo są niezależni od uczucia lęku przed śmiercią. Przed takim zarzutem też nikt nie jest w stanie się obronić.

Dlatego powyższa argumentacja jakoś mi się „kupy nie trzyma”. I jej sensowność zaliczam na poczet 10-ej mrzonki ateistycznej.

Na zakończenie

Na razie uzbierałem większość mrzonek, które sprzedawali mi dyskutujący ze mną ateiści opisałem w moim artykule. Nie uważam, że ateizm – jako pogląd – jest całkowicie głupi. Myślę, że bardzo wielu ateistów „wierzy” w swój świat bez Boga dlatego, że czują się wtedy bardziej wolni, mniej uwikłani w religię, kulturę. W końcu ograniczenia stawiane przez religie nie są ani przyjemne, ani też nie zawsze dają się prosto wytłumaczyć. Poza tym historia pokazała, że ręce wielu kapłanów, czy wyznawców nie zawsze są czyste, że można oficjalnie głosić miłość, a postępować w sposób przeciwny jej wskazaniom. Tu po prostu muszę przyznać ateistom rację, że religie nie mają jakichś spektakularnych sukcesów w naprawianiu ludzkich umysłów. O czym to świadczy?

- Czyżby o niskiej wartości religii? Trudno powiedzieć. Tym bardziej, że aktualnej sytuacji nie da się porównać – przecież nie da się cofnąć historii świata i puścić jej na nowo z podobnymi ludźmi, aby przekonać się, czy religia ma ostatecznie pozytywny, czy negatywny wpływ na zachodzące zdarzenia.

Dlatego trudniej jest świat religii odnieść nie do świata, a po prostu do człowieka. Przecież każdy z nas jakoś czuje, czy to co religia oferuje jest zgodne z jego naturą, z jego wyższymi dążeniami, czy nie. I wg mnie to jest właśnie najważniejszy, najbardziej podstawowy powód, dla którego ostatecznie człowiek deklaruje się szczerze po stronie świata wykraczającego poza wymiar materialny – poczucie, że dobro i prawda ma w istocie znacznie głębszy sens, niż tylko to co jest w stanie sama z siebie wytworzyć materia. Kto tego nie czuje, niech lepiej pozostanie ateistą, bo w duszy i tak nim jest, choćby nawet głośno wyznawał inaczej.

Dlaczego człowiek zostaje wierzącym?
- Religia chrześcijańska głosi, że wiara jest łaską, którą daje Bóg. W moim przypadku to by się o tyle zgadzało, że sam nie bardzo pamiętam jak stałem się wierzącym. Po prostu jakoś to do mnie dotarło tak „ogólnie”, poczułem że to „ma sens”. Pewnie trochę przekonał mnie widok ludzi, którzy wiarę praktykowali, ale chyba w większej części było to jakieś poczucie, że On jednak istnieje i że jest całkiem blisko. To poczucie chyba trochę wzięło się „z nikąd”; dziś myślę sobie, że Bóg w jakiś sposób przypomina o sobie ludziom. I że wystarczy tylko nie wypierać zbyt silnie owych przypomnień.

Ale oczywiście, każdy ma prawo mieć własne zdanie na ten temat, bo jest AUTONOMICZNĄ OSOBĄ, OBDARZONĄ WOLNĄ WOLĄ. Chyba, ze w tę wolną wolę akurat nie wierzy; wtedy  już nie wybiera, ale postępuje tak jak musi....

  Michał Dyszyński     Warszawa 13 stycznia 2009
modyfikacje 20.06.2017